Ostatni wieczór w Bangkoku spędzamy na - znanej z doskonałej ulicznej kuchni - Sukhumvit 38. Dwa rzędy budek, które na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od rozrzuconych po całym mieście pozostałych mobilnych minibarów, nie robi na nas specjalnego wrażenia. Siadamy przy metalowym stoliku, który w najlepszym razie zasługuje na miano vintage, na równie obskurnych metalowych krzesełkach i zjadamy najlepiej przyrządzoną kaczkę ever! Szybko przekonuję się, że wiele tutejszych potraw, szczególnie w wydaniu street food smakuje znacznie lepiej niż wygląda. Nie zwracam już uwagi na plastikowe chińskie talerzyki, które z resztkami jedzenia zostały wrzucone do wiadra wątpliwej czystości, nie myślę o tym, czy tutejsze zaplecze ma dostęp do bieżącej wody, popijam kaczkę schłodzonym piwem i cieszę się długim ciepłym wieczorem w sercu miasta. Wiem, że trafiłam pod dobry adres.
Zapachy smażonego mięsa, owoców morza, ryb, przypraw i ciepłych bananów mieszają się ze spalinami samochodów, które lawirują niespiesznie między pieszymi. Okienka miniaturowych przybytków gastronomicznych oklejone są zdjęciami i cenami, dzięki którym dowiadujemy się, że za obiad zapłacimy od 50 do 100 BTH (5-10 zł). W budce po drugiej stronie ulicy serwowany jest nasz ulubiony tajski deser - sticky rice with mango, ale tym razem odmawiamy sobie przysłowiowej wisienki na torcie. Następnego dnia czeka nas wczesna pobudka i długa droga na wyspę, a Koh Chang to już zupełnie inna historia.